niedziela, 15 marca 2015

79 - Dreamcast

Rok wydania: 1998 (Japonia), 1999 (USA/Europa)

Co można powiedzieć o sprzęcie, o którym właściwie wszystko już, co miało być, zostało powiedziane, a i sam internet do dzisiaj huczy o nim? Ot chociażby swoją własną historię z nim związaną, jako że był to jeden z najfajniejszych momentów dzieciństwa.

Do tego postu szykowałem się od dawien dawna, a dziś stwierdziłem, że już pora. Jeżeli dzielnie śledziliście moje poprzednie wpisy na blogu, to wiecie, iż lato roku 2000 było jednym z najfajniejszych okresów mojego dzieciństwa. Pogoda była wymarzona na dziecięce zabawy na dworze, CD-Action dał Croc'a jako pełniaka (który spokojnie działał na moim złomowatym kompie - w mniejszych rozdzielczościach, że piksele wprost wylewały się z ekranu, ale komu wtedy to przeszkadzało?), a kumpel miał pożyczonego PSXa z Crashem Bandicoot'em 3 na okres całych wakacji, więc za dnia wygłupianie się na dworze, a wieczorami - ostre giercowanie. A też 2 miesiące wcześniej dostałem w prezencie od rodziców GameBoy'a Colora i Pokemon Gold'a. Żyć nie umierać! Faktycznie, byłem naprawdę szczęśliwym dzieciakiem, choć skrycie marzyłem o pewnej rzeczy...
...mianowicie o własnym grającym pudełku, stojącym przy telewizorze. Dowolnym. Nie ukrywam, że z drobną (aczkolwiek niesamowicie skrywaną) nutą zazdrości obserwowałem posiadane sprzęty przez innych - dwóch ze znajomych posiadało PlayStation, inny wiekowego (aczkolwiek niemniej wspaniałego) Commodore'a 64, jeszcze inny Sega Mega Drive'a od kuzyna z Niemiec, z całą masą gier... (Sonic the Hedgehog 2 rządził). U mnie znajdował się jeno wspomniany GameBoy Color, niedziałający (i legendarny zresztą) Pegazus, no i wspomniany złomowaty komputer, który już wybitnie sobie nie radził z większością nowych gier (ale co się dziwić - pod maską P166MX, 24 MB RAMu, jakiś Super Trident jako karta graficzna i klon SoundBlaster'a Pro - jak na rok 2000 to bida z nędzą straszna - ale cóż, przynajmniej mniej wymagające tytuły, w niskich rozdzielczościach [tudzież gry DOSowe] spokojnie działały). Wszystko to dodatkowo było potęgowane niesamowitymi recenzjami i screenami gier konsolowych, zwłaszcza, że w tamtym okresie, poza CDA, byłem także młodym czytelnikiem Click'a czy starego Play'a, i z niezwykłą ekscytacją, pewną dawką smutku, jak i wypiekami na twarzy (bułki, rogaliki itd.) chłonąłem recenzje takich gier, jak Final Fantasy IX, Spyro the Dragon 3, Banjo-Tooie, Conker's Bad Fur Day czy The Legend of Zelda: Majora's Mask. Wspomniane zasopisma wcale nie pomagały, gdyż te strony zazwyczaj wprost eksplodowały od mnogości barw, świetnych artworków i przeróżnych screenów. I cóż mi było z tym poradzić? Nic. Emulatory naturalnie odpadały, jako że wszytko to to było w powijakach i działało niezwykle pokracznie (pomijając emulację starszych konsol, jak GB/GBC, NES czy Atari 2600), zresztą i tak nie miałem na tyle mocarnego sprzętu, żeby sobie na to pozwolić. 'Może kiedyś', cały czas powtarzałem sobie, 'może kiedyś'.

Wyciemnienie, kurtyna opada, scena II, akt II - akcja. Przenosimy się do roku 2001. Ja jestem już niemalże dorosły, bo mam (prawie) 12 lat, a lato jest równie udane, co poprzednie, więc robię to, co wtedy lubiłem najbardziej - tj. rozrabiać na dworze z kolegami za dnia, a wieczorami przycinać w jakieś gierki. Wszystko to działo się pewnego upalnego dnia czerwcowego (który już powolutku zmierzał ku wieczorowi). Znajomi moich rodziców odwiedzają nas, przy czym, nazwijmy go, 'Pan Bogdan,' przytaszczył ze sobą jakąś reklamówkę, wypełnioną bliżej nieokreśloną zawartością. Jak się okazuje za naprawdę niską cenę (i za przysłowiową, jakże bardzo polską, 'flaszkę' :)) owi znajomi odsprzedali mi swojego Dreamcast'a z kompletem kilku gier (co prawda większość to piraty i backupy były, ale kto na to patrzył wtedy). Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany (i prezydent tych Stanów, Pan Obama kochany)! Cóż tam z faktu, że w 2001 Dreamcast już powoli wyciągał kopyta i przestał być produkowany - dzika radość, bo w końcu posiadałem swoją własną konsolę stacjonarną! Chwila na podłączenie, włączenie telewizora, ustawienie daty na konsoli, wrzucenie płytki z niebieskim jeżem na nadruku i ...mózg rozjebany. Nie potrafię tego opisać - możecie jedynie domyślać się co wtedy czułem, kiedy, będąc przyzwyczajonym, że grafika PSXa to szczyt technicznych możliwości, i grania w rozdzielczościach góra 400x300 na kompie, zobaczyłem to, co wyczynia się na telewizorze. Tą stabilną prędkość działania, wysoką rozdzielczość (jak na tamte czasy, naturalnie) czy akcje dziejącą się na ekranie - Sonic zapieprza przez malowniczy krajobraz Szmaragdowego Wybrzeża, kręci się na loop-de-loopach, ucieka przed wściekłą orką, która demoluje most za nim, a to wszystko w świetnej oprawie graficznej i dźwiękowej... rany! To było właśnie jedno z tych tzw. 'niesamowitych przeżyć'. Nie wspomnę zresztą o wielu, wieeeeelu schadzkach kolegów do mojego domu, żeby też pograć na tak zacnym sprzęcie, lub chociaż popatrzeć na tak śliczne gry. :) A później to było jeszcze lepiej. Fantastyczne detale i dołożony Globox Village w porcie Rayman'a 2, fragowanie botów i kolegów w Quake 3/Unreal Tournament (dacie wiarę, że w te zagrałem najpierw na DC, bo zbyt źle działały na tamtym kompie?), eksploracja niezwykłych światów w Grandii 2, Skies of Arcadia i Phantasy Star Online, bycie gwiazdą tennisa w Virtua Tennis 1/2, świetny realizm jazdy i miejscówek w Metropolis Street Racer, wiele grudniowych wieczorów spędzonych na skejtowaniu i malowaniu graffiti w Jet Set Radio i pierdyliard innych gier, które przewinęły się przez czytnik mojego Deceka (Kangurek Kao, Record of the Lodoss War, Daytona USA, MDK 2, Red Dog, Virtua Fighter 3tb, Super Magnetic Neo, House of the Dead 2, Zombie Revenge, Bomberman Online, Power Stone 1/2 czy całe mnóstwo świetnych fighterów od Capcoma, żeby tylko ograniczyć się do co niektórych tytułów). Dołóżmy jeszcze do tego możliwość pocinania w pewne tytuły online (ba, niektóre serwery działają do dziś!), darmowe DLC dla wybranych produkcji, czy kartę pamięci VMU i możliwość pogiercowania w minigry z co niektórych save'ów na niej kiedy jestem poza domem (Chao Adventure! ...choć fakt, żarła te baterie CR2032 jak oszalała. A te nie należały do najtańszych), a już mamy murowanego zwycięzcę. Nic dziwnego, że ostatnimi czasami coraz więcej Decekowych klasyków pojawiło się w odświeżonych wersjach HD, nieprawdaż?

(moja pierwsza gra na DC, zrobiła na wszystkich niesamowite wrażenie)

Dreamcast przez wiele lat pozostawał jedyną konsolą stacjonarną, jaką posiadałem (dopiero w 2008, ale to już za własne zaoszczędzone pieniądze, sprawiłem sobie PlayStation 2). Ale wcale a wcale mi to nie przeszkadzało. Tym bardziej - w mieście, w którym wtedy mieszkałem (Bytom), w ścisłym centrum istniał pewien bardzo fajny punkt z używanymi grami, w którym można było zdobyć bardzo ciekawe rzeczy za, może nie grosze, a złotówki :) (i to na przeróżne konsole - ChuChu Rocket czy Time Stalkers na DC za 29 zł, The Legend of Zelda: Link's Awakening DX za 49 zł, Kirby's Dreamland za 19 zł - wszystkie naturalnie komplety i bardzo zadbane, choć można było też chapnąć sobie same płyty/kartridże, za jeszcze niższą cenę). A później było stałe łącze i istny boom na obrazy gier Decekowych w necie (choć wolałem przydybać jakąś gierkę w tamtejszym sklepie, bo większość z oferowanego stuffu w internecie to był chłam niesamowity - zresztą jakoś tak fajniej było posiadać używaną bo używaną, ale oryginalną grę). A że w sklepiku można było także sprzedawać swoje gry, lub tymczasowo się wymieniać, to było mi tym bardziej na rękę, zwłaszcza, że co raz wyczaiłem jakąś niezwykły tytuł na Makarona, którego jeszcze nie znałem, a przez najbliższe dni (lub tygodnie) katowałem go w najlepsze. I tak co raz - mimo pojawiania się kolejnych sprzętów w domu (Nintendo DS, PlayStation 2, Xbox 360, także później kolekcjonersko Nintendo 64 czy Sega Saturn), Dreamcast nadal zajmuje honorowe miejsce na półeczce pod telewizorem. A sam sklepik, niestety, zwinął interes gdzieś w 2006 roku, ustępując miejsca innym podobnym przybytkom, które już niebieskich pudełek nie miały w swojej ofercie.

(stary, ale jary!)

Koniec końców - niesamowity sprzęt, niesamowite wspomnienia. Uwierzcie albo i nie, ale Makaron nieprzerwanie działa aż miło i dziś, mimo posiadania 15 lat na karku, zmiany właściciela (z opowieści znajomego rodziców wynikało, że zakupił go on w 2000) i jednej wyprowadzki. Jedynie tylko gamepad deczko nawalał w pewnym okresie, ale wystarczyło tylko rozkręcenie go i wprowadzenie 'drobnych poprawek'. Obudowa już mocno się obiła i deczko zżółkniała w co niektórych miejscach, laser przeżył już jedno podkręcenie, ale nie zmienia to faktu, że DC żyje, działa i ma się całkiem dobrze. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko podziękować za tyle niesamowitych gierkowych wspomnień, i życzyć kolejnych 15 lat bezawaryjnego działania! Long live the king!

2 komentarze:

  1. Miło tak czasami powspominać stare dzieje. Ciekawy jest fakt, że większość "starszych" konsol ma się zaskakująco dobrze nawet po kilkunastu latach użytkowania, to samo dotyczy padów. Ja mam kilkunastoletnie PS2 i dalej działa bez zarzutu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, im sprzęt starszy, tym solidniejszy ;) PS3 raczej nie wytrwa 20 lat, a mój PSX powoli zbliża się do tego wieku i - o dziwo - wciąż hula :)

      Usuń

Komentarze, sugestie, przemyślenia? Wal śmiało!