wtorek, 27 maja 2014

64 - The Journeyman Project: Pegasus Prime

Rok wydania: 1997 (TYLKO komputery Macintosh [wersja angielska])
Rok wydania na komputery PC: 2014

Ten wpis będzie (przynajmniej dla mnie) naprawdę wyjątkowy, z wielu względów. Wszak to już 64 relacja gierkowa na tym blogu - a jako że 64 to naprawdę ładna i okrągła cyferka (zwłaszcza dla informatyka) tak też stwierdziłem, że zarzucę czymś (mam nadzieję) całkiem ciekawym.

Ci, którzy pamiętają trudne początki tego bloga, wiedzą, że początkowa część trylogii The Journeyman Project była pierwszą grą opisywaną w tymże miejscu. Wybór był zupełnie nieprzypadkowy, jako że to właśnie ta produkcja była pierwszą gierą w którą W OGÓLE zagrałem na komputerze, będąc jeszcze naprawdę malutkim berbeciem, nierozumiejącym do końca panujących tam zasad, robiących totalne głupoty i ginącym na każdym kroku. Ale było naprawdę wyjątkowo - wszak takie ponadczasowe podróże w tamtych czasach nie przytrafiały się za często. Tak więc nieważne, że tytuł nie był jakiś wyjątkowo wspaniały, czy długi - ale był odpowiednio ciekawy, i, zważywszy na fakt, ze to pierwszy produkt rozrywki elektronicznej, z jakim przyszło mi obcować na białym blaszanym pudle, zwanym 'komputerem', zawsze będzie mi się kojarzył z dzieciństwem, czy momentami, w których gra komputerowa była w stanie mnie zaciekawić, zaintrygować czy nawet wystraszyć. Więc wyobraźcie sobie moją dziką radość, kiedy kilka lat później w pewnym czasopiśmie poświęconym grom, wyczytałem, że twórcy serii Journeyman szykują remake pierwszej części, z kilkoma dodatkowymi elementami wydłużającymi czas rozgrywki, a całością okraszoną odpowiednią (jak na tamte czasy) oprawą graficzną, z (naturalnie) sporą ilością wstawek wideo i pełnoekranowych FMV. Można by delikatnie ująć, że tamten 'ja' wprost eksplodował radością i entuzjazmem - pierwsza gierka z dzieciństwa, i to jeszcze w godnej oprawie? Pewnie, że chcę!!!
...i właśnie wtedy też otrzymałem bardzo cenną życiową lekcję - nigdy za ostro nie planować przyszłości i nie cieszyć się na zapas. Ostatecznie, po małych perturbacjach, The Journeyman Project: Pegasus Prime (tak się zwał remake) został wydany... ale tylko na komputery Macintosh, obskurną konsolę od Apple (PipPin, o której zapewne twórcy woleliby zapomnieć) i na PlayStation, ale tylko w Japonii. Wersję na komputery PC, jak i angielskie wydanie na PSX/Saturna szlag trafił i pogrzebał w wirtualnych otchłaniach dysków twardych producentów. Cóż za niesamowity kop prosto w rodowe klejnoty, z ukazaniem jakże wspaniałego środkowego palca. Ale co poradzić - musiałem obejść się smakiem. I tak jakoś zapomniałem o tym całym remake'u. 

Aż do dni dzisiejszych. Jakże wielkie było moje zaskoczenie, kiedy na oficjalnym blogu The Journeyman Project, jak i stronie GOG.com me oczęta ujrzały, że wkrótce na komputery PC trafi Pegasus Prime, i to w dość atrakcyjnej cenie (ok. 24 zł). Nagle wszelkie wspomnienia i radości związane z tym tytułem powróciły z podwojoną mocą i zafundowały mi niesamowicie solidnego nostalgicznego kopa prosto w krocze. Naturalnie w dniu premiery czym prędzej pognałem na stronę GOGa i wysypałem odpowiednią kwotę z mojego PayPala na ladę sprzedającego. I tak po niecałej godzince ponad gigabajt danych, związanych z Pegasus Primem wylądował na moim dysku. Szczerze mówiąc, to ciężko mi opisać co wtedy czułem - czy ktokolwiek z was miał wielkie marzenie dziecięm będąc, które ostatecznie się spełniło - ale 15 lat później (dopiero w 1999 zostałem brutalnie uświadomiony, że PP nie wyjdzie na komputery PC)? Jeżeli tak, to dziwne uczucie, czyż nie?  Ale jednak spełniło się. Cholera jasna, spełniło się.

(jak w oryginale, i tu nas czeka krótka wycieczka w czasy dinozaurów)

Czymże zatem jest Pegasus Prime? Mniej więcej tym samym co oryginał, tylko zrobionym na zasadzie 'to samo, tylko lepiej i (troszkę) więcej'. Po raz kolejny wcielimy się w Agenta 5, po raz kolejny odwiedzimy znane nam lokacje i po raz kolejny udaremnimy niecny plan pewnego złego doktora (chociaż czy ja wiem, że taki z niego 'zły' człowiek... ci, którzy grali w TJP3 wiedzą o co mi chodzi). Nie będę się tutaj babrał we wszelkich detalach, jako że pisałem już o tym o wieeele wcześniej. Ale naturalnie wspomnieć trzeba o największej zmianie, która od razu rzuca się w oczy (lub 'do oczu', zależy czy ktoś lubi takie rzeczy czy nie) - oprawie graficznej. Została ona przebudowana zupełnie na nowo, korzystając z oryginalnych designów - wszelkie miejscówki są jak najbardziej podobne do tych z 1992, jednak dodatkowo wzbogacone o większą rozdzielczość, jak i ilość detali i kolorów, i, naturalnie, wstawek wideo. To właśnie na tym polu Presto Studios totalnie zaszalało, gdyż tych ostatnich tutaj dostatek. Nie dość, że klikając to tu, to tam odegramy jakąś wideo-cutscenkę, to nawet chodzenie zrealizowane jest w konwencji jednego długiego filmiku, bowiem zrobienie kroku z jednej lokacji do kolejnej wiąże się z odtworzeniem krótkiej animacji 'przechodzącego' otoczenia do miejsca docelowego (podobnie jak oryginał, PP także jest przedstawiony w konwencji pierwszej osoby - czyli oglądamy świat z 'oczu bohatera'). Wszystko to cudne i piękne, jako że tym razem można o wiele lepiej pooglądać wirtualny świat Journeymana, jednak jak dla mnie nieco przesadzono z ilością mniejszych cutscenek wideo. Powiedziałbym, że jest ich ciutkę za dużo - oryginalny The Journeyman Project także je posiadał, jednak w o wiele bardziej mniejszych ilościach. I zanim ktoś mnie za to objedzie - tak, wiem, że spowodowane było to ówczesną technologią, jako że tamtejsze komputery po prostu nie wydalały przy większej ilości filmików, jednak dzięki temu udało się uzyskać bardzo specyficzny i ciekawy klimat alienacji i odosobnienia. Tutaj niestety część tego klimatu nieco się zatraciła, ze względu na taką, a nie inną decyzję. Chociaż i tak jest nieźle, więc to tylko minimalny minus.

A pro po gadania - tutaj także co niektórzy popaplają. Nie, nie z nami, jako że tutaj także Agent 5 jest tzw. 'cichym bohaterem', ale do nas - a i owszem. Przez wszelkie ekrany przewinie się kilka postaci z uniwersum TJP, których zabrakło w oryginale, a co najlepsze - granych przez tych samych aktorów, co w innych częściach przygód Agenta 5, co stanowiło nie lada gratkę dla fanów i w końcu stworzyło logiczną i integralną całość z dwoma sequelami (Buried in Time oraz Legacy of Time). Co prawda gra co niektórych z nich pozostawia wiele do życzenia, ale, szczerze mówiąc, w dzisiejszych czasach aż miło sobie popatrzeć jak nieudolnie co niektórzy próbowali wcielać się w epickie postacie z gry komputerowej ;) Aż się przypominają te szalone lata 90, kiedy to przygodówki (czy nawet inne gatunki) posiadały całe mnóstwo wstawek FMV z prawdziwymi aktorami - aż łezka w oku się kręci, oby te czasy nigdy nie wróciły. ;)) Z kolei wszelkie muzyczki i ambienty to te same kompozycje, co w 1992, ale naturalnie nagrane w lepszej jakości, bez tego wkurzającego szumu (chwała im!!), a dodatkowo też wzbogacone o kilka zupełnie nowych ścieżek muzycznych. No no, całkiem miłe.

(jak dla mnie - wprost ikoniczna scena z pewnego spotkania na kolonii na Marsie)

Słowo o gameplay'u specjalnie zostawiłem na koniec, gdyż jest tutaj o czym napisać. Nie byłoby za bardzo sensu remake'ować 3-godzinnej rozgrywki tylko dla lepszej grafiki, z czego ludzie z Presto Studios zdali sobie sprawę, i postanowili ratować krótki gameplay jak tylko się da. Co prawda nie rozciągnęli go do 30 godzin epickich przygód w czasie, ale i tak należy ich poklepać po plecach za to, co zrobili. O ile nie zmieniła się tutaj ilość miejscówek do odwiedzenia (czy nawet jakoś bardzo istotnie same z tych miejscówek - no może poza WSC), tak dość ostro zmieniono sposób postępowania w obrębie ich, jak i dodano kilka zupełnie nowych przedmiotów do zdobycia (i użycia). PP już nie da rady przejść w sposób liniowy, lokacja po lokacji, jak w oryginale (tam gierkę można było przejść odwiedzając po kolei - kolonię na Marsie, WSC i NORADa IV). Trzeba będzie kilka razy wrócić się do dnia teraźniejszego i, z nowym kompletem przedmiotów, cofnąć się czasie i odwiedzić inną miejscówkę, by tam zdobyć kolejny niezwykle ważny MacGuffin, aby móc popchnąć akcję do przodu w jeszcze innej miejscówce (przykład - kanister na ciekły azot zdobywamy w jednej lokacji, by go napełnić w innej, BY go użyć w jeszcze innej). Tworzy to dość ciekawy sposób przedstawiania danego miejsca, bardzo podobny do 3 dni z Majora's Mask, gdyż po powrocie do teraźniejszości i ponownego skoku w czasie cofamy się na początek danej lokacji i chwili czasu - zatem wszystkie cutsceny zostaną odegrane na nowo (odpada tylko znajdowanie przedmiotów - te zostają w naszym plecaku). Jednak jak jesteśmy już na temacie plecaka i przedmiotów, to muszę wspomnieć o rzeczy, za którą należy się złojenie w dupsko projektantów GUI - sam interfejs jest niezwykle podobny do tego, z oryginalnego Journeyman'a, jednak nawigowanie po ekwipunku nie należy do najłatwiejszych - mamy osobne okno dla taszczonych przedmiotów, oraz osobne do BioChipów, a przełączanie się między nimi nie należy do najszybszych (tylda dla przedmiotów, backspace dla BioChipów), co może czasami spowodować śmierć gracza i powrót do ostatniego save'a (tak, tak, jak w oryginale - zgonów postaci jest tu dostatek, więc lepiej zapisujcie często). Zresztą czy wspomniałem, że gierka korzysta zarówno z klawiatury, jak i myszki? I nie jest to opcjonalny wybór, tylko narzucony - klawiszami kursora poruszamy się po wirtualnym świecie, zaś kursorem myszki wskazujemy, jak i używamy przedmiotów. Hm.

Powiem tak - gdybym to to faktycznie wyszło na pecety w tym 1997/1998, to, jako fan trylogii TJP, pokochałbym PP od razu z miejsca. Pomimo co niektórych wad, wersja ta posiada wszystko na miejscu, czego powinno się oczekiwać od dobrego remake'u. Niestety, jesteśmy grubo 17 lat do przodu, a dzisiaj przygodówki FMV (w dodatku w rozdzielczości 640x480) nie robią za bardzo na nikim wrażenia. Tym niemniej jednak poczułem się o ten n-lat młodszy, jako że w końcu otrzymałem coś, na co tak kiedyś mocno czekałem, i to jako produkt, w który mogę sam pograć, a nie tylko drętwo oglądać na jakimś longplay'u na YouTube'ie. Czyżby to była oznaka lepszych czasów dla sequeli/remake'ów, których, zdawałoby się, czas zapomniał? Wszak na początku roku już jedno marzenie się spełniło (Might & Magic X), teraz ten Journeyman? No co, marzyć warto, marzyć trzeba...

3 komentarze:

  1. Hm... ja do tej pory czekam (i marzę) na godny remake strategii turowej Power Dolls.
    Zainteresowałeś mnie tym tytułem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście te remaki i odświeżone wersje ostatnio się przyjmują. Jeśli trzymają poziom i nie odbiegają zbytnio od oryginału, to nie mam nic przeciwko.
    Tu widać, że nie chciano specjalnie namieszać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Taaaak, też miałam taką grę, na którą wieki czekałam. Była nią Aquaria. Któregoś dnia, malutką bestyjeczką będąc, mama kupiła jak zwykle Cyber Mychę. A na niej, wśród różnych gier i innych dem - TA gra. Po odpaleniu jej zachwyciłam się niemożebnie, wielokrotnie przechodząc kolejne lokacje i zawsze próbując znaleźć sposób na ominięcie miejsca, gdzie radośnie wyświetlał się napis "End of demo version, please buy full version" za jakieś 39$ czy 19$, nie pamiętam. Na dłuuuuugi czas zapomniałam o niej i jakoś przypomniało mi się gdzieś tak rok temu, że taka gierka była. To była pierwsza gra z torrentów jaką ściągnęłam :B. I potem się zaczęło...
    Ten zachwyt z dzieciństwa pomnożony 2^64 razy i jeszcze plus jeden, ta radocha kiedy mogłam W KOŃCU przepłynąć to znienawidzone miejsce z końcem dema i ten szok, że gra okazała się duuuuużo większa niż sądziłam. Warto było czekać 7-8 lat...
    No i potem ten le szok "zaraz, ta gra jest na STEAM'IE?!". Obiecuję, że jak zaoszczędzę pieniońszków, to kupię ją i wywalę torrenta :B

    OdpowiedzUsuń

Komentarze, sugestie, przemyślenia? Wal śmiało!