Rok wydania: 1995
Odległa planeta, tajne (i śmiercionośne) projekty, brak jakichkolwiek wspomnień z „poprzedniego” życia. Znany i niezwykle, żeby nie powiedzieć „do nieprzyzwoitości”, ograny schemat? Cóż, może i tak - ale należy tutaj wspomnieć, że opisywana dziś gierka pochodzi od magików z Origin Systems, w dodatku z połowy lat dziewięćdziesiątych. Dla znawców tematu to idealna okazja, by wydać z siebie ryk zbliżony do radości - lepszej rekomendacji zapewne już nie trzeba.
Ach, Origin, mordo ty moja. Byliście niczym Rareware czy Valve dla komputerowego światka. Zafundowaliście mi w dzieciństwie tyle kreatywnych i innowacyjnych gier, że głowa mała. Seria Ultima, Wing Commander, Crusader No Remorse oraz No Regret, System Shock czy ShadowCaster - fakt, że w większość z nich zagrałem już nieco starszym będąc, ale jedno nie podlega dyskusji - byliście totalnymi oraczami, a wasze tytuły nadal wywołują radosny uśmiech na mielonym, zwanym „moją twarzą”. Szkoda tylko, że prawdziwe życie jest brutalne - Origin w 1992 został przejęty przez naszych kochanych, monopolistycznych fanów twardej waluty z EA. A Elektronicy, jak to Elektronicy, mając (jak zawsze) w dupie swoich podwładnych, wycisnęli ostatnie soki z biednego Originu (chyba nie muszę przypominać jaki poziom reprezentowała Ultima VIII, czy, mój Boże, Ultima IX?), a pod koniec życia firmy kazali skupić się wyłącznie na wielkiej skarbonce, z której potokami wylewały się pieniądze, wprost do kieszeni EA - Ultimie Online. A w 2004 panowie w garniturach stwierdzili, że 27 jachtów i 15 rezydencji im już wystarczy - imć Origin Systems, Inc. został wyrzucony na śmietnik. Podobnie jak wcześniej Bullfrog, Westwood, Kesmai czy Maxis.
Smutny koniec, jak na taką legendę, czyż nie? Możliwe, ale na szczęście i tak, już będąc pod, erm, „opieką” Electronic Arts, magicy z Originu nadal tworzyli światy (takie było ich hasło - We Create Worlds), może już nie aż tak oszlifowane i dopieszczone jak kiedyś, ale nadal ich gry niezwykle cieszyły, głównie przez podejście do rozgrywki, czy ilość niezwykle sympatycznych detali i informacji, jaką projektanci z OSI przemycili do finalnego produktu. Jednym z takich diamentów, choć nieco niedoszlifowanym, ale z pewnością godnym uwagi i zasługującym na o wiele więcej, niż oryginalnie otrzymał, jest tytuł o nazwie BioForge.
(charakterystyczna biołapka z cedeka do dziś przywołuje miłe wspomnienia)
Kosmos, tajemnicza planeta (właściwie jak się później okaże - księżyc), lądownik przygotowuje się do lądowania, wspominając przez radio o jakimś więźniu. Ląduje. Do bazy wniesiony jest mało przytomny jegomość. Cisza i ciemność. Tajemniczy indywiduum się budzi. Nie może wykonać żadnego ruchu, ani słowem się odezwać. Tylko obserwuje. Jedyne co widzi, to salę operacyjną i fanatyczne spojrzenie jakiegoś lekarza. Chirurga? Możliwe, gdyż ten, z diabelnym uśmieszkiem, rozcina (bądź też ucina pewną część ciała) biedaka. Ten nie może krzyczeć, nie może przyfasolić doktorkowi z piąchy, tylko obserwuje.
Wyciemnienie.
Minęła pewna, nieokreślona ilość czasu. Dni, tygodnie, miesiące, nie wiadomo. Potężny wstrząs budzi głównego bohatera. Ten znajduje się w celi. Żadnych okien, ciężko powiedzieć, jaka jest obecnie pora. Co się stało? Z pewnością nic przyjemnego, zwłaszcza, że jedyne wyjście z tego miłego przybytku jest strzeżone przez zaporę, i to pod dużym napięciem, a gdyby tego było mało, to nieznajomemu towarzystwa dotrzymuje pewien lewitujący, niezbyt przyjemny pielęgniarko-bot, który nalega, by bohater wracał na kuszetkę, bo w przeciwnym wypadku potraktuje go środkiem usypiającym. Hero (nazwijmy go Lex) spogląda na siebie - Chryste Panie, co się stało - wygląda jakby terminator dorwał jakąś dziewoję w lesie - przez jego ciało leci całe mnóstwo żelastwa, kabli i bliżej nieokreślonej machinerii. A gdyby jeszcze tego było mało - nic nie pamięta. Zupełnie. Zero. Pustka. Null. Nic nie zostało z poprzedniego życia Lexa. Dlaczego tu się znalazłeś? Kim był chirurg? Czemu tym miejscem ciągle trzęsie i wszelkie alarmy wyją jak zwariowane? A przede wszystkim - kim jesteś? Lub też lepiej - „kim byłeś”? Oto podstawowe pytania, na jakie trzeba będzie otrzymać odpowiedź w BioForge'u. A poza tym? Zwiewać, zwiewać jak najszybciej z tego miejsca, bowiem wkrótce będzie bardzo nieprzyjemnie.
BioForge jest dość ciekawym miksem gry przygodowej, gry akcji oraz bijatyki. Fakt, większość czasu spędzisz na eksploracji tajemniczej bazy, ale też czasami trzeba będzie ruszyć szare komórki oraz swoje pięści. Co niektóre zagadki można rozwiązać za pomocą odpowiedniego przedmiotu, kodu dostępu czy manipulowania przyciskami w jakiejś minigierce logicznej - ale w niektórych przypadkach niezbędny będzie nieco mocniejszy argument. Strażnicy owego przybytku nie są zbyt zadowoleni, że po ichniejszym kwadracie beztrosko biega sobie i miesza w ich planach pewien więzień - podmiot badań. Ci nie przepuszczą okazji, by solidnie oklepać michę Lexowi i wrzucić go z powrotem co celi, żywego lub martwego. Piły w dłoń - nic im nie przetłumaczysz, dlatego też należy im pomóc w podróży na łono Abrahama, korzystając z własnych kończyn (lub też kończyn... innych, nie żartuję) czy pistoletów. Ale chwila - nie tylko pracownicy owej placówki będą uprzykrzać życie Lexowi - jak się później okaże w najdalszych zakamarkach bazy czają się inne, o wiele bardziej śmiercionośne istoty. Jakie? Żadnych spojlerów, przekonaj się o tym sam. Wszystko to brzmi to jak jakaś kolejna, mdła gra akcji - ale tak nie jest, BioForge świetnie balansuje grywalność pomiędzy akcją a przygodą i eksploracją. W jednym korytarzu skopiemy pewnego jegomościa, w drugim pomęczymy się nad jakąś zagadką logiczną, w trzecim poczytamy logi i informacje z monitorów, a w jeszcze innym trzeba będzie wykorzystać otoczenie, by rozwalić robocików-stażników (o tym za chwilę). Jedno jest pewne - BioForge pod tym względem z pewnością nie nudzi.
(ajajajaj, robocikowi raczej gołymi rękami za dużego kuku nie zrobimy)
Wspomniana gierka także nie nudzi, jeżeli chodzi o grafikę. Rany, w 1995 to się działo - BioForge był jedną z pierwszych gier komputerowych, wykorzystujących prerenderowane tła oraz w pełni oteksturowane, z mnóstwem detali, modele postaci. Dołóżcie do tego wykorzystanie techniki motion capture (dla niekumatych - nagranie sekwencji ruchu szkieletu danego modelu, wykonane przez żywych aktorów, ubranych w odpowiedni kombinezonik i pokrytych kilkunastoma markerami - dane w tej postaci później się oczyszcza i tak spreparowany szkielet podpina się pod konkretny model 3D, który wykonuje na kompie to samo, co aktor wyczyniał podczas nagrywania) i już macie murowanego zwycięzcę. Taki ogromny krok na przód od Alone in the Dark - gdyż tutaj także poruszamy się po tłach, a kamera zmienia swoje położenie, gdy znajdziemy się w odpowiednim miejscu - coś podobnego, jak wspomniany wyżej AitD czy Resident Evil. Oprawa graficzna była tak zaawansowana na 1995, że BioForge wymagał 8 megabajtów RAMu i procesora min. 486 33MHz. Dziś może to jedynie wywoływać nostalgiczny uśmiech (lub też z politowania) ale wtedy? Gracze aż łapali się za głowy, że istnieje tak wymagająca produkcja. Jeżeli zaś chodzi o oprawę dźwiękową to cóż... Zacznijmy na początek od dźwięków, zarówno postaci jak i otoczenia - świetnie pasują i budują klimat (zwłaszcza ambienty z np. pokoju kriogenicznego), do niczego nie można się przyczepić - bardzo polecam grać w słuchawkach. Wszelcy aktorzy (tak, wszystkie kwestie są mówione) także nie najgorzej wywiązali się ze swojego zadania - fakt, w niektórych przypadkach mogliby się nieco bardziej wczuć w rolę (zwłaszcza co niektórzy strażnicy), ale voice acting całościowo można uznać za plus. Jeżeli zaś chodzi o muzykę to hmmm - co niektórych kompozycji miło jest posłuchać (muzyczka z intro czy theme z walki), ale większość brzdąkania jednak nie trzyma poziomu, a co niektórych krótkie kawałki po dłuższym czasie mogą najnormalniej w świecie denerwować. Jeżeli planujecie obcować z BF dzisiaj to bądźcie ostrzeżeni - DB straszliwie zaszlachtuje jakość MIDów, co jeszcze bardziej negatywnie wpłynie na oprawę muzyczną, więc czym prędzej uzbrójcie się w patch GUSowy i emulację tejże karty.
(intro i krótki gameplay z GF, tutaj pod skrzydłami Gravis Ultrasounda)
Teraz przejdźmy do absolutnego fantasctica omawianej gierki - grywalności. Jak już mówiłem - to tytuł ze stajni Originiu, dlatego też należy się spodziewać świetnie wykreowanego świata. I tutaj po raz kolejny OSI nie zawiódł - choć stworzony tylko na jeden raz, świat BF urzeka złożonością. Przygotujcie się na sporo czytania - jest tu całe mnóstwo logów, pamiętników czy paneli i monitorów z różnorakimi informacjami. Zarówno przydatnymi (kody dostępu) jak i świetnie budującymi klimat (raporty uszkodzeń w bazie na przestrzeni ostatnich dni czy pamiętniki współwięźniów - polecam te ostatnie, długa lektura, ale epicki klimatyczna - naprawdę włos na głowie może się zjeżyć, czytając do czego zdolni są zdeterminowani lekarze, by dopiąć swego). Dodajmy do tego książeczkę „Field Personnel File”, która była dodawana do każdej kopii gry - ta świetnie wprowadza gracza w świat BF - warunki panujące w bazie czy zwyczaje, zresztą ta była „napisana” przez szefa ochrony tegoż przybytku - Caynan'a (którego, nawiasem mówiąc, posądzono o zdradę i wtrącono do więzienia - oczywiście szalony doktorek nie „zmarnował” mięska armatniego i poeksperymentował nieco na biedaku). W grze także dowiemy się co nieco o straszliwych projektach biologicznych, prowadzonych w bazie czy nawet co nieco o religii mieszkańców tego uniwersum - innymi słowy kolejny świat, wykonany na piątkę z plusem.
Kolejnym plusem otaczającego Lexa świata jest interaktywność otoczenia. Fakt, wspominałem już o zbieraniu przedmiotów czy używaniu różnorakich monitorów czy paneli, ale nie pogawędziłem o jednym niezwykle sympatycznym detalu - pociski, wystrzelone, zarówno przez gracza, jak i przeciwników, rykoszetują od metalowych powierzchni, co można wykorzystać przeciwko wrogom, strzelając pod odpowiednim kątem do odbijającej powierzchni, aby utłuc dziadów, bez konieczności wychylania się z bezpiecznego kącika. Dołóżmy w tym miejscu rany na ciele głównego bohatera - tak, im bardziej pyszczek Lexa będzie oklepany, tym więcej ran i krwi zobaczymy na jego ciele. I na tym się nie kończy - w miarę otrzymanych obrażeń Lex początkowo zacznie kuleć, zaś po odpowiednim obiciu biedak ledwo będzie się trzymał na nogach - jakakolwiek próba biegu w tym stanie skończy się barwnym, frontalnym klapnięciem na podłoże. Jak widać ucieczka Lexa skończyłaby się niezwykle szybko, gdyby nie fakt, że bohater może użyć wewnętrznej bateryjki, aby się uleczyć (później też - aby naładować pewne działko, ale to dopiero od mniej więcej 1/2 gry) - to, oczywiście, pobiera energię z tego urządzonka, ale w trakcie gry będzie można zdobyć parę różnych akumulatorków zapasowych. Dodatkowo bohater dysponuje całkiem pokaźną ilością różnorodnych ataków w walce. Pomijając strzelanie z karabinków, Lex może obtrzaskać wrogów na 16 sposobów. Ci jednak tak łatwo się nie dadzą - widząc, że Lex używa tego samego ataku n-ty raz z rzędu, obronią się przed ciosem i uderzą sympatycznego półterminatora tam, gdzie boli. Dlatego też rozwiązywanie zagadek i eksploracja to jedno - ale też prawidłowe rozegranie walk to drugie. A pro po tejże eksploracji - sama gra nie jest za długa, a zagadki - nieskomplikowane. Nawet niewprawieni w bojach przygodówkowych nie powinni mieć za dużych problemów z zobaczeniem napisu THE END. Gównem na pięknie przystrzyżonym trawniku w tym wypadku jednak są zagadki logiczne. O ile sama warstwa przygodowa jest jak najbardziej logiczna, tak klikania po guzikach czy układania kolorków będą mogły wpędzić w kompleksy i wyłysienie nawet najtwardszych graczy (zwłaszcza pod koniec gry).
(zwróćcie uwagę na rany i krew na ciele Lexa)
Tak tu się rozpisuję i w ogóle, niewiele mówiąc o wadach - a takowe jak najbardziej są. Przede wszystkim - sama kamera. Jak kamera przy nieruchomej perspektywie może być minusem? Ano może - poruszając się w walce (lub będąc odrzuconym przez impet ciosu) można spowodować nagłą zmianę perspektywy, co nieźle zdezorientuje gracza, a przeciwnikowi da otwarcie na parę darmowych ciosów. Samo sterowanie Lexem także nie należy do najfortunniejszych. Tutaj zobaczycie motyw, który prześladował większość pionierów, wśród gier trójwymiarowych - można wykonywać kroki jedynie naprzód i w tył, kursory lewo/prawo służą nie do poruszania się, a obracania postaci w okół jej osi. Tragedii nie ma, można się przyzwyczaić, jednak z początku ogarnianie sterowania może przysporzyć małych rozstrojów żołądka. Niewybaczalnym, dla mnie przynajmniej, jednak minusem, za który należy się 50 batów na gołe plecy, jest zakończenie. Niczego nie będę zdradzał - jednak następuje ono nagle i jest tak nieklimatyczne, że aż miałem chęć przeprowadzenia zabiegu lobotomii na własnej głowie. Koniec BF stawia więcej pytań, niż serwuje odpowiedzi. Zapewne jest na to pewne wytłumaczenie, ale rety, nie można było tego rozegrać chociaż ciut lepiej, panowie Originowcy?
Gra była reklamowana jako Interaktywny Film. Byłoby miło, gdyby nie fakt, że gracze w 1995 już rzygali wszelkimi grami FMV. Mimo, że BF wcale taki nie był (z filmików można wymienić jedynie intro i outro, ewentualnie pewne scenki śmierci Lexa - tutaj bardziej chodziło o interakcję ze światem, czy parę wyborów, przed którymi stawiany był gracz w trakcie rozgrywki), rzesza grających zinterpretowała te reklamy zupełnie inaczej - innymi słowy BF, delikatnie mówiąc, nie był komercyjnym sukcesem. Całość sprzedała się bardzo słabo, a rok pański 1995 nie należał do najlepszych dla Originu - zaszlachtowany został sequel gry, BioForge 2, jak i rozszerzenie do jedynki, o nazwie BioForge Plus - ten zapewne o wiele lepiej rozwiązałby kwestię zakończenia, czy rozwinął wątki w kilku miejscach - ale niestety nie było im pisane, by ujrzeć światło dzienne. Czy mimo tego warto spróbować dziś w BF? Jak najbardziej! Gra nadal jest niezwykle interesująca, zwłaszcza pod względem fabuły czy złożoności świata. Zresztą to gra od Origin Systems, ziomuś - jak wspomniałem na początku, sam ten fakt jest już świetną rekomendacją!
A pound of meat ! a FORK !
OdpowiedzUsuń