poniedziałek, 18 marca 2013

XX1 - Ta "fajna" gra z dzieciństwa?

Wpis bez numeru? Powiedzmy, że coś w ten deseń - dziś będzie ciutkę nietypowo, nie jak zazwyczaj - fakt, podyskutuję nieco o pewnej grze, ale nie w takiej konwencji, do jakiej przyzwyczaiłem czytelników tego bloga. Zapraszam was na małą, nostalgiczną podróż, konkretniej to do grudnia 1997 i sierpnia 2000. Czemu takie daty? Zaraz wszystko będzie oczywiste. A jeszcze bardziej to zachęcam do skomentowania całości (a może każdy, także bez konta na BS) i wyrażenia swojego zdania - czemu i na jaki temat? O tym też za moment.

Ile epickich gier z dzieciństwa jesteś w stanie wymienić? Te które wspominasz najmilej? Zapewne sporo. U mnie samego troszkę by to zajęło - Ultima VII, BioForge, Little Big Adventure 2, Daggerfall, Albion, Rayman, Neverhood, mógłbym o większości tych tytułów nawijać i przez całą noc, co zapewne spowodowałoby wyrośnięcie jednego, ogromnego textwall'a na tym blogu. Ale nie o to mi się dziś rozchodzi. Ok - ogarnąłeś już wszelkie słodkie wspomnienia przeszłości? Super. A teraz skup się. Uruchamiaj szare komórki i pomyśl - czy wśród tych tytułów jest jeden, który wybitnie wybija się na tle całości? Jedna, jedyna gierka, z którą wiążą się pozytywne emocje? Może jakieś wydarzenie? Ta mała giereczka, która mogłaby zdefiniować twoje dzieciństwo? Ja już śpieszę donieść, że w moim przypadku istnieje takowa produkcja. Uwaga, uwaga, napięcie rośnie, Hitchcock już przewiduje trzęsienie ziemi, publiczność, zajęta mechaniczną obróbką własnych paznokci (ew. paznokci sąsiadów), ma myśli w stylu „oj, zaraz czymś epickim pierdolnie!”. Panie i niepanie, jak dla mnie „tą” gierką z dzieciństwa jest produkcja o nazwie...Croc: Legend of the Gobbos.


...uf, kurz już opadł, wojownicy opuścili arenę, a publiczność z paznokci przerzuciła się na wyśmiewanie autora i wytykanie go palcami. Spokojnie, już śpieszę z wyjaśnieniami, dlaczego tak wybór, a nie inny.

Grudzień 1997. Mały szczypiorek po raz pierwszy gra w demko przygód wesołego krokodylka. To pierwszy trójwymiarowy platformer w jakiego przycina. Sterowanie wymaga pewnego nakładu wysiłku, by się do niego przyzwyczaić, ale sympatyczny bohater, kolorowa grafika i zabawne dźwięki działają na 8-latka jak najbardziej pozytywnie. Tak pozytywnie, że malec nie raz wraca do demka, roztrzaskując je na wszelkie możliwe sposoby. Niestety w jego, wybaczcie za dosadny cytat, „smutnym jak pizda mieście” nie można nigdzie zdobyć pudełka z pełną wersją dziarskiego krokodyla. Demko wkrótce opuszcza twardy dysk, zamordowane przez formatowanie tegoż, a dziecina nieco zapomina o zielonym bohaterze.

Sierpień 2000. To samo miasto, to samo dziecko, jednak już niemalże dorosłe, bo 10-letnie. W dodatku zapalony czytelnik miesięcznika CD-Action. Jako że malec nieco przychorował, tak też nie mógł towarzyszyć rodzicom w zakupach. Ci wracają do domu z małym prezentem dla swojego syna - nowym numerem wspomnianego magazynu. Następuje szok - Croc: Legend of the Gobbos w pełnej wersji. Nagle wspomnienia z dziewięćdziesiąt siódmego powracają. Płyta czym prędzej ląduje w czytniku, a dziecko cieszy się jak... dziecko, przygrywając w pełną wersję przygód krokowatego krokodyla.

Ta pełna wersja była absolutnym strzałem w dziesiątkę. Będąc małym dzieciem niespecjalnie mnie interesowały jakieś Inkamingi czy inne Felałty na cover CD (dla tych, którzy chcą mnie powiesić za przyrodzenie z powodu takiej herezji - będąc nieco starszym [12? 13 lat?] nadrobiłem braki, a zwłaszcza pokochałem Fallout'a 1/2, więc spokojnie, odłóżcie te dzidy!), dlatego też Croc jako pełniak był, przynajmniej dla mnie, świetnym prezentem od CDA. Tamtejsze wakacje upłynęły mi niezwykle miło - beztroskie hasanie i wygłupianie na dworze z kumplami za dnia, a wieczorami - przycinanie w Croc'a u mnie lub też w Crasha Bandicoot 3 u jednego z kumpli (ten miał takiego farta, że na wakacje dostał pożyczonego szaraka od sąsiada, który wyjechał na jakieś Karaiby, czy inne Malediwy), po prostu lepiej być nie mogło! Do dziś uznaję, że to właśnie Croc był najlepszą pełną wersją w historii CDA, głównie przez tamte wydarzenia. Mimo upływu kawału czasu, jak i ukazania się wielu innych, świetnych gier na łamach pisma - moja odpowiedź do dziś pozostaje niezmienna.

Żeby jednak nie było - nie jest to jakaś gra boska, za którą jestem w stanie zabić zardzewiałymi grabiami. Poziomy często były dość krótkie, sterowanie powodowało czasami ból głowy, a zabawa czasami była o wiele za trudna - i to przez, jak to mawiają angole, all the wrong reasons. Mimo wszystko ta produkcja tak miło mi się kojarzyła, że przeszedłem ją już nie raz, nie dwa i to na każdej możliwej platformie (pecet, PlayStation, Saturn). Grafika, a konkretniej to designy postaci, była niezwykle sympatyczna, muzyka to był mały majstersztyk (głównie wersja na PSX), zaś nad całością unosił się ten przyjemny zapaszek oldschool'owych platformówek. Do dziś mam przyjemną gęsią skórkę, gdy usłyszę tą charakterystyczną muzyczkę z pierwszego poziomu, świetnie nazwanego „And so the adventure begins”:



I szczerze mówiąc? Faktycznie, przygoda trwa do dziś. Sporo od tego roku 2000 się w moim życiu zmieniło. Gimnazjum, liceum, studia, praca - a mimo to nadal i dzisiaj pamiętam o sympatycznym krokodylku (mój avatar tutaj, anyone?), co raz tworząc coś z nim związanego. Czy to zwykły, mały rysunek, animacja 2D, czy w ogóle pewien sympatyczny projekcik - tytuł nadal żyje w mojej pamięci, ba, ma się bardzo dobrze, jak widać! A to zazwyczaj chodzi twórcom gier, prawda? Aby dana produkcja pozostała w pamięci graczy i była wspominana jak najbardziej miło? Cóż, w moim przypadku Croc niesamowicie wypełnił to zadanie.

Przez te (prawie) 13 lat owe dziecko mocno podrosło (i to dosłownie!) i miało pod opieką parę komputerów - w tym, zdawałoby się, zbiorze rozłącznym była jednak pewna rzecz wspólna, taki mały rytuał wręcz. Sympatyczna, zielona ikonka ze znanym krokodylkiem krokodylkiem, nazwana „Croc”, pojawiała się w prawym rogu na każdym pulpicie. W 2001 roku. I w 2005. I w 2010. I w 2013...

A teraz obiecane pytanie od publiczności - parafianie moi drodzy, czy także macie takowy jeden, unikatowy tytuł z dzieciństwa, który wspominacie nadzwyczaj przyjemnie? Jeżeli tak - podziel się swoimi wspomnieniami! I nie, nie musi być to żadna wielka czy znana (ani nawet w ogóle fantastyczna) gra. Po prostu taki mały, sympatyczny tytuł, na widok którego bez zastanowienia krzykniesz „rany, moje dzieciństwo...!”

4 komentarze:

  1. Miło wspominam wiele gier a automatów, wtedy salony gier był miejscem gdzie spotykała się elita growego półświatka w moim mieście ;-P

    Wracając jednak do tematu to moja gra z wczesnego dzieciństwa to, uwaga, uwaga! - Superfrog - w którego grałem na Amidze 600+

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeden tytuł? Było wiele super gier, ale jedna - ponad wszystkie inne. Bomberman AKA Dyna Blaster. O tej grze mógłbym mówić godzinami, ile wspomień... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmh, trochę ww. Dyna, trochę Settlersy I (na których spaliłem w jakiś sposób kartę graficzną), trochę Doom II na kodach (w wieku ~5 czy ile ja tam wtedy miałem lat... no cóż...). Chociaż jak już mówić o ryciu psychiki małym dzieciom grami, to i tak nic nie przebije Rzeźnika z Diablo 1 i jego "AAAAAAHHH, FRESH MEAT!". Boże, po nocach mi się to śniło czasem jeszcze parę lat później.

    OdpowiedzUsuń
  4. O Crocu to już na devie się rozpisałam, więc już wiesz, że to także była to moja gra dzieciństwa, taka jedyna w swoim rodzaju. Płacz przy rozwalonym monitorze to był pikuś w porównaniu do tego momentu, w którym odkryliśmy złamaną płytkę Croca... *snob snob*.
    Natomiast w moim sercu, w komorze "O Rany Moje Dzieciństwo" Croc dzieli miejsce z jeszcze jedną grą.
    Dun Dun Dun:
    Heroes Of Might And Magic 3.
    Ta gra w zasadzie do dziś jest grywana w moim domu, choć też minęło jakieś dobre... 15 lat? 14? (była jeszcze na Windowsie 98). Ale i tak dalej zachwyca mnie jej wygląd po latach. Grafika wciąż wygląda oszałamiająco (zwłaszcza że na starym kompie mamy kineskopowy ekran i jako tradycjonalistka uważam, że lepiej wygląda niż na niektórych dzisiejszych LCD), nad wyglądem miast mogłabym opowiadać całymi godzinami (a nad Bastionem nawet i dniami. Ah.... Bastion...), a soundtrack tak znam na pamięć, że wystarczy mi fragment gdzieś usłyszany i ja od razu "O, to z Hirołsów :D". Najlepsze jest to, że do dziś gramy z bratem w niego - nasza niekończąca się nigdy rywalizacja. Dobro i zło. Bastion i Lochy (oczywiście jako ta młodsza zawsze jestem "zua" i mam Lochy xD). I w zasadzie do dziś nigdy z nim nie wygrałam xD.
    Oczywiście miałabym inne tytuły: Rayman, Gruntzy, Kangurek Kao, Mortal Kombat 4, UGH! (może napiszesz coś o niej? :"D)... ale właśnie Croc i HoMM 3 zasłużyły na specjalną komorę w serduszku, gdzie trzymam swoje wspomnienia z dzieciństwa...

    OdpowiedzUsuń

Komentarze, sugestie, przemyślenia? Wal śmiało!